Monday, April 18, 2011

Dzieci tamtych rodziców - czyli nasze dzieciństwo...

Today's post will be only in Polish, as it is dedicated to all Polish people with childhood in the 80s.
Translating it to English does not make sense, as it is difficult to explain to the foreigner, what was the Polish reality during late communism. I can just shortly summarize that even though, being kids in the 80s we didn't have much that time, we were very happy and we are remembering that times with nostalgia.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Coś ostatnio zaniemogłam. Nie mam weny ani do pisania, ani do gotowania, ani nawet do zdjęć, ale myślę, że to jedynie chwilowe. Bynajmniej postaram się poprawić :)

Nawiązując do mojego posta o latach 80-tych, dziś chciałam się podzielić z Wami tekstem autorstwa Gosi Juzenas, na który natknęłam się dziś na facebook'u.

Opowieść Gosi wywołała we mnie nostalgiczną podróż w okres dzieciństwa i lat 80-tych. Muszę przyznać, że to były czasy... ahhh. Z uśmiechem wspominam swoje dzieciństwo, mimo iż przyszło nam się narodzić i stawiać pierwsze kroki w "ciekawych" czasach.

Co prawda nie nazwałabym swoich rodziców ani siebie "patologicznymi", jednakże z większością tekstu mogę się utożsamić, a nawet sporo dodać od siebie. 

Wydaje mi się, że byliśmy wówczas dużo bardziej szczęśliwi niż dzieciaki teraz. Byliśmy może mniej cwani, ale za to lepiej przystosowani do życia. Może zabrzmi to nieco dziwnie, ale ze zgrozą patrzę na obecne dzieciaki i młodzież. My też byliśmy buntownikami...lecz każdy z nas miał jakiś cel, jakieś ideały i mimo, że często przeklinaliśmy nauczycieli i większość dorosłych... darzyliśmy ich szacunkiem. 

Dziś w dobie galerii handlowych, internetu, PlayStation, Xbox'ów i innych cudów techniki zatraciła się całkiem dziecięca niewinność i naiwność, oraz chęć odkrywania świata takim jaki jest.


Poniżej cytuję tekst Gosi.

"Byliśmy wychowywani w sposób, który psychologom śni się zazwyczaj w koszmarach zawodowych, czyli patologiczny. Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami. My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy patologicznymi dziećmi. W tej słodkiej niewiedzy przyszło nam spędzić nasz wiek dziecięcy. Wspominany z nostalgią lata 80.

Wszyscy należeliśmy do bandy osiedlowej i mogliśmy bawić się na licznych budowach. Gdy w stopę wbił się gwóźdź, matka go wyciągnęła i odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu szliśmy się bawić na budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się pozabijamy. Wiedziała, że pasek uczy zasad BHZ (Bezpieczeństwo i Higiena Zabawy).

Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Szkolny pedagog nie wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego.

Skakaliśmy z balkonu na odległość. Łomot spuścił nam sąsiad. Ojciec postawił mu piwo.

Do szkoły chodziliśmy półtorej kilometra piechotą. Ojciec twierdził, że mieszkamy zbyt blisko szkoły, on chodził pięć kilometrów.

Współczuliśmy koledze z naprzeciwka, on codziennie musiał chodzić na lekcje pianina. Miał pięć lat. Rodzice byli oburzeni maltretowaniem dziecka w tym wieku. My również.

Nie chodziliśmy do prywatnego przedszkola. Rodzice nie martwili się, że będziemy opóźnieni w rozwoju. Uznawali, że wystarczy jeśli zaczniemy się uczyć od zerówki.

Nikt nie latał za nami z czapką, szalikiem i nie sprawdzał czy się spociliśmy. Z chorobami sezonowymi walczyła babcia.Do walki z grypą służył czosnek, miód, spirytus i pierzyna.

Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody, na które wcześniej nasikały lisy i sarny. Mama nie bała się ze zje nas wilk, zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro zaś tam doszliśmy, to i wrócimy. Oczywiście na czas. Powrót po bajce był nagradzany paskiem.

Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał nam karę. Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie go w obowiązkach wychowawczych. Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo - jak zwykle.

Nikt nas nie poinformował jak wybrać numer na Milicję, żeby zakablować rodziców. Oczywiście, chętnie skorzystalibyśmy z tej wiedzy. Niestety, pasek był wtedy pomocą dydaktyczną, a Milicja zajmowała się sprawami dorosłych.

Swoje sprawy załatwialiśmy regularną bijatyką w lasku. Rodzice trzymali się od tego z daleka. Nikt, z tego powodu, nie trafiał do poprawczaka.

Pies łaził z nami - bez smyczy i kagańca. Srał gdzie chciał, nikt nie zwracał nam uwagi. Raz uwiązaliśmy psa na "sznurku od presy" i poszliśmy z nim na spacer, udając szanowne państwo z pudelkiem. Ojciec powiązał nas na sznurkach i też wyprowadził na spacer. Zwróciliśmy wolność psu, na zawsze.

Mogliśmy dotykać inne zwierzęta. Nikt nie wiedział, co to są choroby odzwierzęce.

Sikaliśmy na dworze. Zimą trzeba było sikać tyłem do wiatru. Każdy dzieciak to wiedział.

Stara sąsiadka, którą nazywaliśmy wiedźmą, goniła nas z laską. Ciągle chodziła na nas skarżyć. Rodzice nadal kazali się jej kłaniać, mówić Dzień dobry i nosić za nią zakupy. Wszystkim starym wiedźmom musieliśmy mówić Dzień dobry. A każdy dorosły miał prawo na nas to Dzień dobry wymusić.

Dziadek pozwalał nam zaciągnąć się swoją fajką. Potem się głośno śmiał, gdy powykrzywiały się nam gęby. Trzymaliśmy się z daleka od fajki dziadka.

Nikt nas nie odprowadzał. Każdy wiedział, że należy iść lewą stroną ulicy i nie wpaść pod samochód, bo będzie łomot.

Czasami mogliśmy jeździć w bagażniku starego fiata, zwłaszcza gdy byliśmy zbyt umorusani, by siedzieć wewnątrz.

Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich bobków. Czasami próbowaliśmy to jeść.

Żarliśmy placek drożdżowy babci do nieprzytomności. Nikt nam nie liczył kalorii. Jedliśmy niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze strugi. Nikt nie umarł.

Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami. Dorośli wiedzieli, że dla nas, to wstyd. Nikt się nie bawił z babcią, opiekunką lub mamą. Od zabawy mieliśmy siebie nawzajem.

Mieliśmy tylko kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie same. Poza nimi, wolność była naszą własnością. Wychowywali nas sąsiedzi, stare wiedźmy, przypadkowi przechodnie i koledzy ze starszej klasy. Wszyscy przeżyliśmy, nikt nie trafił do więzienia. Nie wszyscy skończyli studia, ale każdy z nas zdobył zawód.

Niektórzy wychowują swoje dzieci według zaleceń psychologów.

Nie odważyli się zostać patologicznymi rodzicami.
 
Dziękujemy rodzicom za to, że wtedy jeszcze nie wiedzieli, jak należy nas „dobrze” wychować.

To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów, zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu.
 
A nam się wydawało, że wszystkiego nam zabraniają!"


A jak Wy pamiętacie swoje dzieciństwo? 

Ja ostatnio razem z Mamą wspominałam stoczniową fasolkę po bretońsku.  Czy komuś przyszło by dziś do głowy zabierać dzieciaka do pracy?

Dla mnie wizyty w biurze projektowym Stoczni Północnej, były istną frajdą. Mama zostawiała mi pieniążka na bilet, po szkole wsiadałam w Sopocie w SKM-kę  i pędziłam na spotkanie ze światem projektów, rysunków technicznych, kalek i kulmanów. Fascynował mnie widok stoczniowych żurawi i pociągów obserwowanych z okien wysokiego budynku stoczni. Koledzy Mamy nie mieli nic przeciwko temu, że błąkam się gdzieś pod biurkiem, ani zadręczam pytaniami w stylu "a co to, a kto to?".

Pamiętam jak kiedyś automat biletowy połknął moją jedyną 10zł monetę z Bolesławem Prusem, przeznaczoną na zakup biletu na przejazd do stoczni. Rozpłakałam się, nie wiedząc co zrobić. Do głowy nie przyszło mi jechać na gapę, a komórki rzecz jasna nie miałam. Jak zatem powiadomić Mamę, że nie przyjadę... Nie było wówczas takiej znieczulicy jak teraz i jakiś dobry przechodzień kupił mi bilet i zapakował do najbliższego pociągu. Potem już tylko marsz od pociągu, po dotarciu do budynku,wizyta w wartowni i prośba o telefon by Mama przyszła po mnie z przepustką... przejazd windą i "sezamie otwórz się". Pokój Mamy, jej biurko i czekający na mnie nowy numer gazetki "Miś" :) a potem wizyta w bufecie...talerz pysznej fasolki po bretońsku ze świeżą kajzerką... Jezu, ale była dobra :) 
Czasem jak rzucili zaopatrzenie wielką frajdą było nabycie kartonika wedlowskiego ptasiego mleczka, czy galaretki w cukrze.  Na marginesie to do dziś moje ulubione słodycze :) W dzisiejszym natłoku wszystkiego,  stojąc przed zadaniem wyboru jakiś słodyczy, z reguły głupieję. Jeśli nie kupię Prince Polo, Ptasiego Mlenia lub galaretki, wówczas z wysokim prawdopodobieństwem wyjdę ze sklepu bez niczego. 

Historii tego typu mogłabym mnożyć wiele. Wszystkie składają się na chwile cudownego dzieciństwa, za które jestem niezmiernie wdzięczna moim Rodzicom i Babci i którym dedykuję dzisiejszego posta. Jak mówi starożytna chińska klątwa "Obyś żył w ciekawych czasach"... nam przyszło w nich żyć, jednak nie przeszkodziło nam to w byciu szczęśliwym.

Poniżej kilka fotek z dawnych czasów... Mam nadzieję, że siostra mnie za to nie stłucze ;)




1 comment:

  1. "To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów" niby co?
    nie było bakterii?
    "Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich bobków"
    smacznego

    ReplyDelete